Kolorowy Chiapas

Nie da się poznać prawdziwej, autentycznej strony Meksyku bez pobytu w stanie Chiapas, przez wielu uważanym za najciekawszy i najbardziej kolorowy w całym kraju. Dla turystów pragnących porzucić masowo uczęszczane szlaki będzie to najlepszy sposób na przybliżenie kultury, rytuałów i duchowości lokalnych plemion Indian, w dalszym ciągu wiernych wierzeniom i zwyczajom swoich przodków, konsekwentnie odrzucających nowoczesność czego najbardziej widocznym przejawem są ich kolorowe, tradycyjne stroje w których dumnie paradują na niedzielnych targach. Prawdziwym magnesem stanu Chiapas jest również miasteczko San Cristobal de las Casas w którego kolorowej, kolonialnej zabudowie trudno się nie zakochać oraz kompleks archeologiczny Palenque – dla nas zdecydowanie numer jeden wśród tych widzianych przez nas w Meksyku. Niestety Chiapas ma też inną, ciemniejszą stronę - jest to najbiedniejszy stan w Meksyku w którym jak w soczewce skupiły się wszystkie patologie nękające państwo. Jego mieszkańcy na co dzień  zmagają się z konsekwencjami wieloletniej ignorancji i obojętności wobec sytuacji biedoty, a manifestacją ich buntu i niezgody jest partyzancki ruch EZLN (Zapatystowska Armia Wyzwolenia Narodowego), którego głównym celem jest zwrócenie uwagi rządu i świata na tragiczną sytuacje lokalnej społeczności Indian, walka o ich godność, równe prawa oraz niezbędne reformy. W czasie naszej podroży mieliśmy okazję stanąć oko w oko z Zapatystami i nie było to przyjemne spotkanie…
Pobyt w stanie Chiapas rozpoczęliśmy od San Cristobal de la Casas gdzie w ciągu trzech dni przemierzyliśmy niezliczoną ilość kilometrów kolorowymi uliczkami miasta z głównym deptakiem Real de Guadelupe na czele, fotografując kolonialną zabudowę i smakując lokalną kuchnie. Centrum życia miasta standardowo stanowi Zocalo noszące oficjalnie nazwę Placu 31 marca wokół którego koncertują się sklepy, lokale, odrestaurowane kamieniczki i kościoły. Najatrakcyjniejszą budowlą jest położone nieopodal na Plaza de la Paz barokowa katedra z niezwykłą, zdobioną  motywami folklorystycznymi fasadą, której kolory symbolizują cztery kierunki świata Majów. Samo miasto  położone jest na wysokości ponad 2000 m n.p.m.  w związku z czym wieczory i poranki są dosyć chłodne, a grube mury  kamienicy w której mieszkaliśmy sprawiły, że wyciągaliśmy w nocy dodatkowe koce bo zimno było nie do wytrzymania.






San Cristobal de la Casas to idealna baza wypadowa do okolicznych wiosek zamieszkanych przez plemiona Majów, kultywujących tradycyjne wartości. Najbardziej znane z nich to San Juan Chamula i Zinacantan zamieszkane głównie przez Indian Tzotzil.  Co ciekawe mieszkańcy obu wiosek są jednak kulturowo zupełnie odmienni, a najbardziej widocznym tego przejawem są ich charakterystyczne tradycyjne stroje. Kobiety i dziewczęta z San Juan Chamula rozpoznać można po czarnych, włochatych spódnicach zrobionych z wełny, które w pasie przewiązane są szerokim pasem. Najbardziej charakterystycznym elementem garderoby mężczyzn jest wełniana, biała kamizela również spięta w pasie skórzanym pasem plus obowiązkowy kapelusz. Stroje mieszkańców Zinacantan są bardziej kolorowe, haftowane w misterne wzory z których każdy ma swoje specjalne znaczenie. Aby zobaczyć to barwne towarzystwo najlepiej udać się tam w niedzielę, kiedy to na lokalne targowiska ściągają całe tłumy Indian z okolicznych wiosek. Jest to dla nich sposób na wspólne świętowanie wolnego dnia, tańce, zabawę, zakupy i zjedzenie czegoś dobrego (churosy i owoce pierwsza klasa).
Najbardziej kontrowersyjnym i jednocześnie najciekawszym punktem pobytu w San Juan Chamula jest uczestnictwo w obrzędach w kościele św. Jana Chrzciciela. Jego bryła i pięknie zdobiona fasada to kwintesencja Meksyku i najbardziej fotogeniczny element krajobrazu. Jednak to nie architektura jest istotą tego miejsca, a to co dzieje się w środku. Obrzędy i rytuały nie mają nic wspólnego z mszą świętą w naszym rozumieniu, ponieważ przede wszystkim nie ma tu księży, którzy dawno temu zostali przegnani przez Indian. Mimo to kościół pełen jest wiernych, którzy wytworzyli jedyną w swoim rodzaju mieszankę tradycyjnej obrzędowości chrześcijańskiej z plemiennym kultem Indian. Mistrzami ceremonii są miejscowi szamani, którzy za pomocą jajka są w stanie zdiagnozować wszelkie choroby, a później uzdrowić delikwenta i przegnać złe duchy na kurę, której na końcu obrzędu szaman ukręca łeb. Zapachy, wystrój i atmosfera panująca w kościele (brak ławek, ołtarza, pełno świeczek i sosnowych igieł na podłodze) jest niezwykła, ale to co dzieje się w  środku pozostanie tajemnica dla nieobecnych, bo obowiązuje całkowity zakaz fotografowania i filmowania (wstęp 20 peso). My jednak wcale z tego powodu nie ubolewaliśmy, w dzisiejszych czasach gdzie najbardziej odległe miejsca zobaczyć można w szczegółach na fotorelacjach, filmach itp. takie „tajemnice” są szczególnie cenne.










Chiapas to serce kultury Majów, której symbolem jest Palenque – niezwykłe miejsce i jak dla nas zdecydowanie faworyt na liście odwiedzonych przez nas kompleksów. Tropikalne, wiecznie zielone lasy w których ukryte są świątynie i piramidy, odgłosy dżungli i małpy skaczące po drzewach sprawiają, że pobyt w tym miejscu jest naprawdę magiczny. Jednak aby się tam dostać przeszliśmy przez niezły magiel po którym przeklinaliśmy Meksyk i chcieliśmy jak najszybciej wracać do domuJ  Do Palenque wyruszaliśmy z San Cristobal de la Casas najkrótszą drogą górami przez Ocosingo. Zdawaliśmy sobie sprawę, iż często zdarzają się w tych rejonach blokady dróg ustawiane przez członków partyzantki im. Zapaty, która choć lata świetności ma już dawno za sobą to lokalnie dalej dobrze się trzyma, ale czytaliśmy, że są one krótkotrwałe, wystarczy chwilę poczekać, co nieco zapłacić i nie będzie problemu z przejechaniem. No nie do końca…
Po przejechaniu mniej więcej połowy drogi w jednym z miasteczek nie wiadomo skąd i jak nasz samochód otoczyła grupa ok. 30 mężczyzn zmuszając nas do zatrzymania, a jeden z nich dumnie podłożył pod koła wielką deskę nabitą gwoździami. Porozwieszane na okolicznych domach, samodzielne wykonane płótna z portretami Zapaty pozwoliły nam się szybko zorientować, że natknęliśmy się na blokadę. Zalewał nas potok niezrozumiałych dla nas słów z których jedno powtarzało się najczęściej „pesos” – zrozumieliśmy więc, że ideały ideałami, ale kasa też się przyda. „Dobrowolnie” wsparliśmy więc walkę o równość społeczną datkiem w wysokości 50 pesos i zadowoleni ruszyliśmy dalej, bo jeżeli tak to miało wyglądać to chociaż biedniejsi, ale jednak dotrzemy do celu zgodnie z planem. Niestety, zaledwie po kliku przejechanych kilometrach dotarliśmy do kolejnej blokady… ta wyglądała już groźniej, drogę tarasowały dwa duże samochody ciężarowe Coca-Cola, a mężczyźni biegający z bronią i maczetami jakoś nie zachęcali do proponowania im kasy. Czekaliśmy więc i obserwowaliśmy sytuacje, próbując znaleźć jakieś rozwiązanie gdy tymczasem lokalsi podjeżdżali do blokady przechodzili ją pieszo i za nią wsiadali do czekających już tam busów i samochodów. Na zostawienie auta nie mogliśmy sobie pozwolić, nie wracaliśmy tą samą drogą, powoli dochodziło do nas, że tu nic nie wymyślimy i musimy się wycofać. Czy jest jakaś droga objazdu – tego nie mogliśmy się jednak dowiedzieć bo nikt dookoła nie mówił po angielsku. Po rozmowach z innymi turystami udało nam się ustalić,  że blokada jest permanentna od kilku dni, nie przepuszczają zupełnie nikogo i żadne pieniądze nic nie wskórają. Lekko zszokowani nie wiedzieliśmy zupełnie co zrobić, bo jedyna na mapie alternatywna droga oznaczała powrót do San Cristobal i brak szans na dojechanie do Palenque przed zmrokiem. I tu do akcji wkroczyła nasza nastoletnia córka, która lekko zirytowana naszą bezradnością wysiadła z auta, podeszła do grupki Meksykanów i już po chwili na naszej mapie pojawiła się kompletnie nieoznaczona na mapach Google trasa przez góry (na coś przydaje się rozszerzona nauka hiszpańskiego w gimnazjum). Niestety droga okazała się dziurawym klepiskiem i tylko prawdziwym cudem nasza osobówka to przeżyła, a może dzięki temu, że poruszaliśmy się z prędkością żółwia -  60 km objazd przez góry zajął nam 2,5 godziny!!! Za oknem widoki były mocno dołujące, mijane wioski uświadomiły nam, co w praktyce oznacza „najbiedniejszy stan Meksyku”, domy sklecone różnych kawałków blachy falistej, brak elektryczności i kanalizacji, bose dzieci…
Wyczerpani fizycznie i psychicznie dotarliśmy do Palenque zaledwie 1,5h przed zamknięciem!!!  Zobaczyć to miejsce w takim czasie jest praktycznie niemożliwe, ograniczyliśmy się więc tylko do głównych świątyń czego nie możemy odżałować do dziś, bo kompleks stanowią również ukryte w dżungli na obszarze dziesiątek kilometrów ruiny miasta Majów. Co do samego kompleksu to zdecydowanie najbardziej spektakularną budowlą jest Świątynia Inskrypcji o kształcie piramidy z 620 hieroglifami umieszczonymi po obu stronach wejścia do niej (stąd właśnie pochodzi nazwa piramidy). W świątyni znaleziono kryptę z sarkofagiem legendarnego władcy Palenqe z VII w. (wtedy miasto przezywało swój największy rozkwit) – Pakala Wielkiego. Po 900 r. Palenque zostało opuszczone i zarosło dżunglą - dopiero w 1746 r. zostało odkryte przez poszukiwaczy skarbów Majów. Odwiedzając ruiny bądźcie przygotowani na wydatek 34 peso za wstęp do parku narodowego oraz 70 peso za wstęp do ruin.






1 komentarz:

  1. Zazdroszczę podróży do Meksyku :) jedno z miejsc, które muszę odwiedzić. Kultura, jedzenie i ludzie, wszystko mnie ciekawi

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2014 Karolina i Maciek , Blogger